Świetlisko autorka: Urszula Zajączkowska
Artykuł z Kwartalnika PRZEKRÓJ nr 2(3565)/2019, dostęp 29 kwietnia 2019
www.przekroj.pl
www.facebook.com/PrzekrojPl
https://przekroj.pl/nauka/swietlisko-urszula-zajaczkowska
„Roślina to wszystko skleja i energetyzuje, wlewającymi się falami promieni zaplata. Powstaje żywe ciało, nowe liście i zaraz witki zielone. Wszystkie chcą żyć, stwarzać się. Ich kwietniowy głód dla człowieka wywleczonego z zimowego niedoświetlenia jest obezwładniający” – na przechadzkę po lesie i wiośnie zabiera nas biolożka i poetka Urszula Zajączkowska.
A mimo wszystko jest cicho. Niczego nie słyszę, choć tam, czyli całkiem nie tu, z gwiazdy odległej, białe światła roznoszą się w kosmos, dobiegają tu i w skórę biją mnie. Dzieje się to bezgłośnie i mnie też nic przez to nie boli. Piętnaście milionów kilometrów stąd, piętnaście milionów Celsjuszy gotuje wodór w Słońcu. O, jak mnóstwo ciepła z tego bulgotu jądrowego promieniuje! Jakie wystrzały świetlistych fotonów, koralikami płoszą się w lodowatym mroku. Patrz! Teraz uciekają z tamtego żaru, odrywają się z jego ciała, w huraganie ognia, w płomienistych wybuchach, zaraz tu będą, już za chwilę rozjarzą kulę ziemską w jasne błękity. I tak kosmiczne światło ustanowi nam dzień. Otwieram drzwi. W oko uderzają słoneczne odłamki.
Światło opisywane jest jako strumień wzajemnie wzbudzających się energii. I czasem naprawdę mogę tak to właśnie zrozumieć. Jak wdech zrodzi wydech, tak fale magnetyczne wzmogą fale elektryczne i dalej ich wspólny puls będzie się niósł. Wszystko to pędzi i jarzy się. Kiedy gaśnie jedna, to i druga odpuszcza, gdy pole magnetyczne wzrasta, wzrośnie i elektryczne. Fale te indukują się więc i zaplatają, tnąc przestrzeń w okropnych prędkościach, burząc ją. Był mrok. Teraz wszystko migocze porażone światłem. To puls i związek fal. To żywa energia, to dzikie jej cząstki roztrzepotane w powietrzu.
Spośród wielu esejów fizyków, metafor poetów, pięknych dowodów matematycznych, wizji kosmologii dla poczochranej botaniczki – takiej jak ja – światło będzie także czymś spoza książek i własnych oczu. Będzie też światłem roślin. A ono zawsze, na nowo zrodzi okropnie proste wzruszenia. Wstydzę się ich i nikomu nie mówię. Na nic ta cała naukowość. Na nic fizyki, Robert Hooke ani Akademie Paryskie. Patrzę i naprawdę nie wiem, co dalej.
Wszystko dlatego, że znam ramy częstotliwości tej niezwykłej fali ze Słońca – nazywanej przez ludzi światłem. Ono nie jest widzialne jedynie dla nas, bo dokładnie takie samo jest jedynym ważnym dla roślin. Na wszystko inne nasze oczy i ich liście są ślepe. Rośliny nie będą rosły przy ognisku emitującym błogą podczerwień. Nie zakwitną w mikrofalach, przeniknięte falami radiowymi nie stworzą cukru, a pod deszczem fal UV też za długo nie pożyją. Odbierają dokładnie tę częstotliwość, którą widzą ludzkie oczy i tylko ona pozwala im żyć. Więc światło mamy ludzko-roślinne. Bierzemy z tego wspólnie i to samo. Razem.
400–700 nm długości fali jest zakresem częstotliwości, jaka eksponuje nam kolory przedmiotów, iskrzenie śniegu, obleka w ciało głos, maluje krajobrazy i płyty chodnika. To energia, która wzbudzi kaskadę zdarzeń w mikroświecie liścia, która zrodzi w nim prawdziwy cukier, ale i spowoduje, że słonecznik przekręci swoją dojrzewającą, ciężarną czaszę w stronę jej źródła: Słońca, by na nią działało najmocniej. A słonecznik każdy dzień będzie się tak siłował, naprężając swoje tkanki, pchane dziedzictwem genów. Będzie on za Słońcem szedł, patrząc mu prosto w twarz. Człowiek odchyli oko od Słońca. Zrobi to dlatego, że – jak słonecznik – dokładnie widzi, gdzie ono jest. Rośliny i ludzie widzą źródło.
Jak to wszystko jest możliwe w przestrzeni pełnej oddziaływań, kotłujących się interferencji rozmaitych fal w atmosferze? Ciepło, dźwięki, fale radiowe, grawitacja, podmuchy wiatru bez ustanku mieszają się w powietrzu swobodnych atomów. Jak to możliwe, że właśnie strzałki światła będą na zwierzęta i rośliny działały tak dotkliwie podobnie, tworząc rytm dnia i nocy, wedle którego wszystko, co żyje, będzie pulsowało w jego metrum?
Ale teraz jest dzień. Otwieram powieki i patrzę. Tu okno na biało transmituje. Za nim rokitnik i sikora. Właśnie znikła, obnażając ułamkiem sekundy swój pękaty, żółty brzuch. Zamykam oczy, ale tak też wciąż widzę. Widzę pomarańczowe cienie. To jest światło, które przeszyło krew z naczyń moich opadniętych powiek. Bo przecież na świecie nie ma niczego innego dla nas widzialnego jak światło, więc nigdy nie zobaczymy żadnych liści ani twarzy ani jednego człowieka, a tylko z nich odbłyski i odbicia światła.
Wiem, że młode liście brzozy są żółtozielone, a ty masz zielone tęczówki. To tylko dlatego, że z pełnej tęczy światła wszystkie czerwienie, żółcie i fiolety – i wszystkie inne kolory – twoje oczy pochłonęły. Została zieleń i jej mieszanina w odcieniach. Wiem też, że w kraterach źrenic całe światło zapadło się. Nie da się więc ukryć, że oczy chłoną wszystko. Absolutnie każdy pobłysk wsysają do wnętrza oczy. Stąd ich czarne rdzenie.
Zaraz wejdziemy w las. Nasze źrenice są już otwarte. Liście są otwarte. Poddamy się przenikaniu. Ludzie wchodzą w las zrzucić natłoki myśli, zostawić je tam w swych wydechach, a ciężkie narośla strącić w wilgotne doły. I wszystko w cieniu drzew spróbować zapomnieć, przynajmniej na ten czas. Ludzie w lesie złuszczają naskórek nieczułości, przeżywają wylinkę serca, jak jaszczurka, odradzają się na świeżo, przemywając mrok potokami leśnego światła. Bo przecież las to wszystko człowiekowi da. Tak myślą. Ludzie idą do lasu brać, a biorą głównie światło i powietrze.
Zaraz wejdziemy i my w las. Już widzisz ciemną ścianę sosen, dębów i grabów, całe runo w pomrokach przewalającej się martwej materii, zalęgnięte larwami, zmoczone skroplinami rosy i wysięków z liści. Wcale wtedy nie masz czasu ani siły zdobyć się na wyobrażenia, że to wszystko żywe jest w przeistoczeniach, dzięki którym w lesie jest powietrze, trawy i ich kolor liści. Że las to złożona kolonia, plecionka żywych, rozłożona na mineralnym rdzeniu ziemi, bez przerwy umierających, pochłanianych w cienie i tych, które z tego powstają. Właśnie głaskane są łagodnym światłem kwietnia. Stoisz przed czołem lasu. Jest ono jasne. Tak jak i twoje takie jest.
Gałęzie drzew, z granicy lasu wychylają się w wolną przestrzeń, w łąkę czy pole – wszystko, by jak najwięcej zgarnąć do siebie światła, skoro tyle tego tam jest. Więc wystawiają w jasną otchłań konary i pędy, znosząc wielki opór wiatru, jak ręce wysunięte z okna pędzącego samochodu. Drzewa z granicy lasu, zarzucone w pogranicze łąki i lasu są drzewami innymi niż te, które żyją ukryte w powłokach drzewostanu. Sosny w borze, dęby w grądzie, jesiony w łęgu, wszystkie one chwytają światło tylko z wysokiego nieba, bo tylko tam ono dla nich jest. Piętrzą się więc wierzchołkami w górę, w jasny tunel rozbłysku, gdzie nie ma obcych liści, pędzą w otwarte niebo, które jest zawsze za wysoko, niż jest ostatni na drzewie liść. Drzewa w lesie zacieniają same siebie, przez całe ich życie. Nie widzę w nich współczucia czy solidarności dla tych wolniejszych i słabszych. Tamte po prostu zginą.
Ale z braku światła gniją też ich własne gałęzie. Te z niskich pięter, te, do których światło nie dociera. Bo gałęzie spowite cieniem będą musiały umrzeć.
A przecież kiedyś były pełne liści, z samego szczytu zbierały światła i w przemianach fotosyntezy tworzyły włókna drewna i cukier dla żyjącego miękiszu liści. Bez ustanku konary tyły i rosła kolumna pnia – rusztowanie, po którym drzewa wspinały się po więcej i więcej. Teraz te dawne gałęzie, zasłonięte okapem młodszych, umrą z niedoświetlenia i niedożywienia. Są dla drzewa niepotrzebne. (Tylko się nie smuć).
W miejscu, gdzie ta odpadnięta gałąź kiedyś wyrastała z pnia, na zawsze pozostanie wyraźny rysunek tej łączności i historii ich wspólnego życia. Będzie wrysowana w pień pod postacią sęka, tak jak i każdy człowiek do końca będzie miał swój pępek. To pamięć zapisana językiem anatomii. Sęk obrasta nowymi przyrostami drewna. Zaraz zaleją go całkowicie, gdy pień będzie rósł, a kora go okryje. Ślad po gałęzi zniknie. Będzie otoczony wysiękami żywicy, bo pień traktuje martwe konary własnego ciała jak kamień. Są dla niego obce. To dlatego gdy szatkuje się drzewa w deski, sęki wypadają z macierzy włókien drewna. Drzewa nie zrastają się z nimi. Odkażają się od nich żywicą, pochłaniają warstwami żywego drewna, odcinając się od wszystkiego, co jest w nich martwe. Sęk będzie tylko wspomnieniem jasnych gałęzi i nic więcej.
W komórkach drewna są związane błyski światła. To w drewnie jest materializowane tamto powietrze, dwutlenek węgla i rozerwana cząsteczka wody, która wyciągnięta z ziemi uderzona została światłem. Roślina to wszystko skleja i energetyzuje, wlewającymi się falami promieni zaplata. Powstaje żywe ciało, nowe liście i zaraz witki zielone. Wszystkie chcą żyć, stwarzać się. Ich kwietniowy głód dla człowieka wywleczonego z zimowego niedoświetlenia jest obezwładniający. Zaraz to wszystko stanie się obok ciebie. Kwiecień – światło-plecień.
Studiowanie tego świetlno-metabolicznego, wielkiego zdarzenia u roślin, bez ustanku, każdego roku na dziko, dopełniając wiedzę na nowo – ani trochę nie odpuściło mi szczenięcego zdziwienia, że wszystko, co dzieje się ze światłem w liściu, całe to pękate w niemożliwości zjawisko fotosyntezy – jest nieme. Powietrze, woda, światło w miąższu liścia przeistacza się w glukozę. Nikt nie umiera, a istota, która to uczyniła, ma energię życia, słodząc swoje komórki. Ile to musi się stać u człowieka, by dostarczyć cukier komórkom jego ciała? Musi najpierw wydarzyć się czyjaś śmierć. Potem zaczyna się trawienie. Te wszystkie amylazy ślinowe, różowe przełyki, gruczoły sączące enzymy, śluzy, krwiste wątroby, trzustki, kwasy i skurcze jelit – wszystko w jedzeniu jest piękne, póki jest na talerzu.
Aż wreszcie glukoza uderza w krew. Czyj cukier mieszasz ze swoją krwią? Z którego roku światło zostało związane w glukozie, którą właśnie w komórkach rozbrajasz?
A w liściach, w pędach zielonkawych, w owocach barwnych fotosynteza zachodzi po cichutku. Nie będę jej tu przywoływać w detalach biochemicznych z jednego tylko powodu: znamy ją ze szkół. Więc i ja tu tą napuszoną formą naukową ścięłabym wszystkie moje próby pisania wreszcie swobodnego. Chodzi wyłącznie o ten jednoznaczny język naukowy, który przedstawiłby fotosyntezę (już sama ta nazwa, czyż nie?), zawłaszczając jej cuda dobitnym konkretem. Nikt nie chciałby czytania o redukcji dwutlenku węgla w zależności od aktywności katalitycznej rubisco prowadzącej do powstania aldehydu 3-fosfoglicerynowego.
A nam niech wystarczy, że metamorfoza światła w liściu zaczyna się od światła, a ono dociera do nas z kosmosu. I że w lesie tego światła przez same rośliny jest mało, bo światło w lesie zależy od roślin. Tam liście buków i dębów stają się jak moje powieki. W ich wnętrzu jest barwnik. W moich żyłach krąży hemoglobina. W ich miękiszu będzie to głównie chlorofil. Barwą dopełniającą dla czerwieni jest zieleń. A przecież mówią, że barwy dopełniające, zmieszane w równych proporcjach dadzą biel, czerń lub szarość.
Idę pod okapem liści i wiem, że kąpię się w świetle z ich wypływów. Wszystko jest lekko zielone. Przeszyte lasem. Liście zabierają ze światła dnia marny jego procent. Wiele jego odrzucają w odbłyskach ze swojej powierzchni. Część odbija się od runa i też mnie z nim plącze. Idę w rozproszeniach, półcieniach i wąskich promieniach z soczewek kropel. Mnóstwo tam metabolicznego zaangażowania listowia, wielka praca biochemiczna dzieje się dookoła. A ja idę i staram się nie mieć tego wszystkiego w głowie, a tylko czuć na powierzchni skóry. Więc przemywam się w świetle przenikniętym przez liście i puszczonym w przestrzeń dalej. W leśnym świetlisku teraz tarzam się, wlewając to zielone wszystko wprost w źrenice. Wiem też, że nigdy tego z siebie już nie wypuszczę, bo patrzę oczami niedoskonałymi, przecinam powietrze malowane barwnym światłem, dotykając wzrokiem brudnobrązowych pni sosen, ściółki poszarpanej, pełnej martwych liści z wybrzmiałego dawno temu słonecznego lata. Dotykam wzrokiem wysokich koron – muskając ich ażurowe geometrie liści rozpięte w tle nieba. W lesie, gdy podnoszę głowę, zawsze widzę żywe liście i zawsze też żałuję, że pewnie nigdy tych liści nie dotknę.
Muszę już skończyć. Właśnie teraz. Myślę o czasie, o prędkości światła i o tobie. Bo jeśli teraz masz dzień, to wyjrzyj za okno albo spójrz gdzieś blisko siebie. Widzisz rozświetlone drzewa i mury albo stół i własne ręce? Pisałam tę opowieść, by jej czytanie trwało około ośmiu minut.
W pierwszym akapicie z powierzchni Słońca odprysły drobiny światła. Przez cały czas pędziły w mroku kosmosu. Prawdziwy kawałek Słońca. Właśnie w twoje oko wpadł.